sobota, 21 lutego 2009


Spiska Kapituła. Kościelne miasteczko zakonów i zgromadzeń kościelnych...

Słowacja - jest coś, co mnie pociąga w tym kraju. Próbowałem dzisiaj sobie to jakoś uporządkować. Po pierwsze, wystarczy niecałe dwie godziny jazdy z Krakowa, by znaleźć się w innym świecie, mimo to jakoś realnym. Obiektywy: przekroczyłem dzisiaj granicę w Jurgowie. W Bukowinie i Białce ludzi z całej Polski pełno, dzień piękny, środek ferii - wszyscy chcą skorzystać z białego szaleństwa. Drogi w miarę odśnieżone, za to parkingi przy wyciągach pełne. Auta na drodze towarzyszą mi do samego Jurgowa. Zastanawiam się, czy jakieś auto będzie towarzyszyło mi w podróży dalej. A jednak żadne; wszystkie zatrzymują się przy ostatniej stacji narciarskiej w Polsce. Niecałe 500 m dalej opustoszałe budynki straży granicznej, budki i... kompletnie nieodśnieżona, szeroka droga z pięknym widokiem na tatrzańskie szczyty. A zatem nagła zmiana: ludzi i cywilizacji brak. Cisza zupełna. Aż dziw, cóż za nagła cezura wszystkiego. Subiektywnie można ująć to tak: "i chociaż po drugiej stronie granicy było równie płasko, to czułem wyraźną zmianę, czułem w powietrzu inny zapach, a blask z nieba z każdym kilometrem nabierał bezwzględności" (A. Stasiuk, Jadąc do Babadag). Tak, ta namacalna i obca nam realność zapala coś w nas, co potem już rozpalamy niejednokroć zupełnie własnym opałem.
Słowacy mają od Polaków historię zupełnie inną. Ich państwowość zarysowała się właściwie dopiero po rozpadzie Czecho-Słowacji w 1992 roku, jeśli nie brać pod uwagę efemerycznego tworu z czasów II wojny światowej, sztucznie podtrzymywanego przez III Rzeszę. Do tego czasu trwali wieki pod panowaniem węgierskim. To z Węgrami przecież Polska graniczyła całe stulecia. Kim właściwie są Słowacy? Tak niewiele w ich historii fabuły. Wyjęci poza nawias życia kulturalnego reszty Europy przez setki lat jako najniższa klasa w państwie węgierskim, potem habsburskim, istnieli w ciszy Karpat niczym Białorusini na Polesiu. Są jakoś ahistoryczni. Nieco jak zdjęcie obok przedstawiające ulicę w centrum Lewoczy. Budynki ni to stare, ni to nowe. Kto mieszkał w nich w przeszłości: Węgrzy, Niemcy, Słowacy, Żydzi? W sobotnie popołudnie wałęsają się po niej dziś tylko ciemni jak Ganges Cyganie. Czy ta ulica zawsze była taka nudna i zawieszona w dni wolne od pracy? Jakie aspiracje mieli ludzie przy niej mieszkający? A może życie na niej było kiedyś zupełnie inne? Trudno orzec, gdyż nic właściwie nie pozostawia żadnych śladów. Ulica wiedzie najwyraźniej donikąd. "- Trzeba pamiętać, że do 1918 roku na Słowacji nie było ani jednej tablicy z napisem po słowacku. Gdyby poszedł pan wtedy na stację kolejową i poprosił o bilet do Rużomberka, a nie Rózsahegy, to kasjer by go panu nie sprzedał. - A kim był ten kasjer? Słowakiem? - Oczywiście. - I właśnie tacy kasjerzy stali się później największymi słowackimi patriotami? - Tak." (A. Kaczorowski, Europa z płaskostopiem, wywiad z Lubomirem Liptakiem, słowackim historykiem i eseistą)...

"To jest ta migotliwość, ta zdwojona, potrojona fikcja, krzywe zwierciadło, magiczna latarnia, fatamorgana, fantastyka i fantasmagoria, która wślizguje się litościwie między to, jak jest, a to, jak być powinno." (A. Stasiuk, Jadąc do Babadag). I ja to uwielbiam raz na jakiś zimowy czas. Sapienti sat.

Zimowy spacer po Zakamyczu.